
Długo nie pisałem na tym blogu. Głównie dlatego, ponieważ nie czułem się pewnie ze swoim hobby – łucznictwem. Przez wiosnę oraz lato 2024 zaliczyłem spadek formy, wręcz kryzys. W lipcu zasięgnąłem lekcji i zmieniłem swoją technikę strzelania. Innymi słowy, nie czułem że jest sens pisać notki blogowe o tym, jak zmagam się z hobby. Kto by to czytał? Nie miałem się czym pochwalić. Przy okazji, uporządkowałem sobie po co uprawiam łucznictwo…
Ale jednak coś tutaj publikuję! Dzisiejszy wpis jest „follow-upem” do marcowego tekstu. Mogę powiedzieć, że przezwyciężyłem ówczesne problemy. Lepiej poznałem jak działa mój umysł (koncentracja) oraz ciało. Nabrałem nieco kondycji mentalnej. Wiem jak podchodzić do rozmaitych scenariuszy oraz odległości. Notabene, zdążyłem niedawno wygrać na jakiejś imprezie łuczniczej!
Kryzys aż do lipca
Nie skończyło się na kiepskich rezultatach w marcu. Przez następne trzy tygodnie starałem się trenować częściej niż 2 razy w tygodniu. Przed następnymi zawodami spędziłem 20 h na samym strzelaniu. Często ćwiczyłem klubową ścieżkę łuczniczą WKŁ („parkour”). Wydawało mi się, że już zaczynam wracać do swojej formy; przynajmniej poprawiające się wyniki na „parkourze” o tym mnie informowały.
Nastał 6-sty i 7-my kwietnia. Dwa turnieje: wiosenny Pierwszy Terenowy Field na Bemowie w 2024 oraz niedzielny Piknik Siekierki 2024. Long story short: na obu z trudem udało mi się nie być ostatnim, za to przedostatnim. Swoją drogą, w ten weekend zdążyłem nie tylko obrazić się na pewnego bardzo temperamentnego łucznika, co jeszcze tego 7.04 zrobić małą dramę i meltdown na zawodach z tego powodu. Ale przechodząc do meritum: o ile czysto fizycznie coś mogłem przepracować, to mentalnie – absolutnie nic. Co więcej, ugrzęzłem w swoich błędach technicznych…
Przede wszystkim brakowało mi mentalnej wytrwałości oraz sposobów na to, aby zresetować się po jakimś głupim strzale czy fatalnej serii trzech strzał. Każdemu zdarza się „zerwać strzał” czy nawet minuta dekoncentracji. Istnieje coś takiego jak „sinusoida wykonawcza”, czyli to, że w trakcie zawodów raz idzie lepiej, raz idzie gorzej i tak w kółko. Problem jest wtedy, kiedy pozwala się temu jednemu czy dwóm słabym rezultatom pod rząd wpłynąć na kolejne.
Najpierw próbowałem kombinować.
Próbowałem strzelać z Loopami (takie specjalne zatyczki do uszu, obniżające różne częstotliwości dźwięku), ale nie zobaczyłem różnicy na tarczy. Oszczędności na koncentracji i tak wytracałem tym, że łatwiej mi było popaść w gonitwę myśli. To tak, jakby szum lasu, okolicznego Bemowa oraz odgłos paintballowych meczy działał na mnie lepiej od skupiania się na:
- Własnym oddechu, jak bardzo staje wyraźny, kiedy noszę loopy.
- Bycia myślami na jakiejś wyimaginowanej dyskusji z kimś czy wręcz kłótni.
Spróbowałem też wyzwania innego niż terenowy, a mianowicie strzelanie do 50 metrów w „target archery”. Pojawiłem się na jednym z turniejów na KS Drukarzu (kategoria Barebow Open) i zgodnie z przewidywaniami byłem ostatni na 6 osób. To miało służyć głównie nowym doświadczeniom łuczniczym.
Koniec końców, przestałem być uparty i w końcu ponownie poszedłem na lekcję łuczniczą u pana Norberta Kopczyńskiego. Nauczyłem się trochę innej techniki łuczniczej, czyli tak jakbym zaczął strzelać od nowa. Byłem z tym uparty, albowiem do tej lekcji doszło dopiero 15 lipca. Dlaczego dopiero wtedy? Przez cały maj i czerwiec próbowałem poprawić swoje łucznictwo po swojemu i ostatecznie nic z tego nie wyszło. Rezultaty na „parkourze” takie same i w sumie słabe (Field 2D, średnio 40% punktów). Trochę nawet zwolniłem z łucznictwem i ćwiczyłem może 10 godzin w miesiącu…
Odrobina mięska: na czym polegały moje błędy w technice łuczniczej? Pierwsza reakcja pana Norberta „za dużo zbędnych ruchów”; później wytłumaczył, że w ten sposób mnożę zmienne. „Łuczna ręka” za bardzo mi się ruszała góra-dół, sposób oraz punkt kotwiczenia był niestabilny, plus próbowałem całym sobą (w tym przykładaniem głowy) korygować, kompensować, celować.
Obecna moja technika sprowadza się do: ustawienia „łucznej ręki” w 2/3 do naciągnięcia, a następnie do poprowadzenia prawej ręki do punktu kotwiczenia, nim się zsunie strzałę z dłoni.
Oczekiwanie na łuczniczy comeback
Oprócz cennej lekcji łuczniczej, naprostowałem sobie to, po co właściwie uprawiam łucznictwo:
- Chcę myśleć o sobie, że uprawiam sport.
- Chcę faktycznie coś pracować nad sobą, fizycznie jak i mentalnie.
- To naprawdę dobry pomysł na wieloletnie hobby.
- Chcę ruszać się z domu i ewentualnie ze znajomych okolic.
Dlatego też dalej jestem z Wami jako łucznik i choćby popełniłem ten wpis blogowy. Dodatkowo, pogodziłem się z tym że moje własne ciało oraz jego świadomość (dyspraksja x autyzm) nigdy nie pozwoli mi na bycie tak blisko idealnego powtarzania tych samych ruchów z tym samym rezultatem, aby naprawdę dobrze strzelać. Postanowiłem, że po prostu wrócę do lutowej formy i będę starał się ją trzymać. Jeśli będę lepszym łucznikiem, to poprzez równiejsze strzelanie.
O ile na odległości do 15 metrów szybko zacząłem celniej i równiej strzelać, to wciąż wiele mi brakowało do opanowania, jak podnosić się (jaki kąt strzelania) na dalsze odległości. Wyszło to na sierpniowych zawodach w Pułtusku, 11 sierpnia. Byłem ostatni i to na 19 osób. Pojechałem tam jednak głównie po to, aby zobaczyć jak mi się strzela na nowej technice, plus dla zwiedzenia pułtuskiej starówki.
Niemniej zachęciłem się do trenowania łucznictwa. W sierpniu trenowałem przez 14 h (po odjęciu zawodów), we wrześniu: ponad 18 h. Postępy nie szły jednak tak szybko. Zbiegły się dopiero wraz z trenowaniem symulowanych celów 3D (plansze 2D ze zwierzętami) w moim klubie łuczniczym oraz próbą kwalifikacji do pierwszej rundy w jakimś drugim klubie. Domyślnie postawiłem sobie za cel, trenować przez 15-20 h w miesiącu. To nie tak dużo, ale i tak częściej mi nie chce się jechać na drugi koniec Warszawy…
Od września 2024 strzelam z nowym zestawem strzał. Nieco krótsze, o pół cala (1,27 cm), bo i tak nie naciągam strzał nie wiadomo jak daleko.
Satysfakcjonujące umiejętności
Jak już wspomniałem o tych kwalifikacjach, to podam je tutaj:
>> 342/600 pkt*, do tarczy 40 cm z 16 metrów (KŁ Robin Hood) – uzyskane w październiku
To był pierwszy sygnał, że faktycznie zaczynam równiej strzelać i wychodzić z kryzysu. 26.10 udało mi się wygrać imprezę łuczniczą w Robin Hoodzie (łucznictwo + drobne punkty za przebieranko; trzy najlepsze osoby). Co prawda w mojej kategorii sprzętowej – tradycyjna – startowały tylko trzy osoby, jednak rywalizacja była równa. Osoba z trzeciego miejsca zaczęła odpadać dopiero w drugiej serii. Wygrałem zaledwie jednym punktem (471 pkt/600**), ponieważ na drugim miejscu osoba miała 460 pkt łuczniczo oraz 10 pkt za przebranie (3. miejsce). Ale jednak wygrałem coś!
*– ciekawostką jest to, że wtedy na 60 strzał wszystkie weszły w tarczę (brak miss), a skupienie mniej więcej mieściło się w okręgu 35 cm!
**- odległość 16 metrów, tarcza 80 cm 6 Rings (10 to 5), czyli 48 cm
Nie zrobiłem zdjęć swojej karty z punktacją. Niemniej jednak, jak przyjrzałem się rezultatom obu serii, nie wypadały one lepiej od tych z pierwszej serii w marcu 2024. Dla kontekstu:
- W marcu 2024, na innych zawodach w Robin Hoodzie zaliczyłem 243 punkty w pierwszej serii (w drugiej tylko 179 pkt, dlatego przegrałem 1. miejsce)
- W październiku 2024, miałem chyba 230 pkt i 241 pkt odpowiednio. Forma identyczna, po prostu psychika mi nie siadła w drugiej serii.


Na zawodach 26.10 miałem tylko jedno nietrafienie w tarczę, w pierwszej serii. Z tej specyficznej tarczy, czuje się je jakby ci odjęło 5 pkt. Zatem tak naprawdę obecnie nie strzelam lepiej. Po prostu ustabilizowałem się mentalnie na strzelanie w rywalizacji. Powiedziałbym, że tego potrzebowałem równie mocno, jak i techniki łuczniczej w której jest mniej zmiennych…
Łucznictwo to też przede wszystkim koncentracja. Przez długi czas miałem problem z tym, aby utrzymać koncentrację na więcej niż pięciu strzałach pod rząd. Obecnie, mój rekord to 8, parokrotnie powtórzony. Jest progres.
Perspektywa na przyszłość
Wypadałoby jakoś domknąć tekst, może go podsumować? Dalej będę uczestniczyć na rozmaitych zawodach. Głównym kryterium jednak będzie to, jak daleko musiałbym dojechać i przede wszystkim, czy dam radę samodzielnie dojechać. Zauważyłem, że sam dojazd już wpływa na moje dalsze strzelanie. Tym bardziej poczucie bycia zależnym od jakiegoś konkretnego kolegi-łucznika, który by mnie podwoził. Zatem – póki co – odpada zdecydowana większość zawodów terenowych, gdyż na te można dojechać tylko samochodem…
Gdyby nie parę nagłych październikowych wydatków, szykowałbym się na kupno nowego łuku, na sezon zimowy. Prawdopodobnie coś ze średniej półki (1500-2500 zł), podobny typ łuku który mam obecnie. Może kiedyś drewniane strzały. Skąd ta myśl? Odrobinę pochyliłem się nad dynamiką swojego obecnego łuku (jak on pracuje) i chociażby zauważyłem, że na cięższych drewnianych strzałach ramiona łuku pracują łagodniej. Poza tym, ktoś mi w klubie (WKŁ) zasugerował, że mój obecny budżetowy łuk może mnie ograniczać. Co prawda zasugerował też trochę inny typ huntera niż hybryda z longbowem, ale samą myśl podchwyciłem. Biorąc moje plany życiowe na następne 12 miesięcy, wolę jednak odłożyć decyzję o nowym łuku o co najmnej pół roku, jeśli nie trafi się naprawdę ciekawa i tania okazja na używany łuk…
Chyba czas po prostu strzelać i sprawdzić, czy osiąga się wyniki nieco lepsze niż dotychczas!
2 myśli w temacie “Odzyskanie formy łuczniczej”