W marcu 2024 doświadczyłem po raz pierwszy w życiu czegoś takiego jak „spadek sportowej formy”. Trudno inaczej wytłumaczyć to, że zacząłem dużo gorzej strzelać. Skupienie prawie dwa razy szersze, o wiele gorsze wyniki na klubowej ścieżce łuczniczej. O ile nie wygranie zawodów halowych to jeszcze kwestia chwilowego kryzysu, to dalszych rezultatów nie da się tym wytłumaczyć. No cóż, przedurodzinowa coroczna depresja w końcu mnie dopadła…
Po drodze uczestniczyłem na dwóch zawodach. Miałem być na trzecich (16.03), ale ostatecznie nie miałem jak na nie dojechać. Może i dobrze: więcej czasu na odpoczęcie, mniej rozczarowań? Przy okazji, tytułowa fotka to strzała pęknięta 14 marca po trafieniu w oponę, a następnie wyciągnięciu jej z niej.

Pierwsze podium w życiu
Drugiego marca uczestniczyłem na zawodach halowych, szumnie nazwanych „Mini Mistrzostwami Świata i Okolic”. To była 12. rocznica klubu łuczniczego Robin Hood. Halowe strzelanie, czyli: dwie serie próbne, 3 strzały po 10 razy, (część pierwsza) przerwa, 3 strzały po 10 razy (część druga). Do tego samego celu, z 16 metrów. Byłem w kategorii sprzętowej „tradycyjnej”, więc strzelałem do specyficznej tarczy. To jest tarcza jakby 80 cm średnicy, ale zaczynająca się dopiero od „6”. Czyli w praktyce o średnicy 48 cm.

Kategoria „tradycyjna”, więc startowałem z pozostałą siódemką osób z całym przekrojem sprzętowy. Parę osób z łukami hunterami, reszta z tradycyjnymi łukami, w tym chyba dwóch ze wschodnimi strzelającymi z zekiera (na kciuku). Nie ukrywam, że miałem przewagę sprzętową, zwłaszcza nad osobami strzelającymi z drewnianych strzał. Ale cóż, taki urok najniższej rangi zawodów. Nic dziwnego, że najlepsze wyniki miały osoby z łukami z półką…
Podczas tzw. „odległości pierwszej” (część pierwsza), szło mi dobrze. Miałem 243 punkty na 300 możliwych. I to mimo jednego pudła! Miałem prawie 30 punktów przewagi nad kolejną osobą. Innymi słowy, byłem na czele i wystarczyło tego nie spierdolić. Skoro znacie przeczytaliście wstęp do tego tekstu, to zapewne wiecie, że…
…spierdoliłem. W „odległości drugiej” zdobyłem zaledwie 179 punktów. Miałem aż pięć pudeł (na 30 strzał). Nietrudno zauważyć, że do tamtej tarczy różnica pomiędzy pudłem a trafieniem byle jak to aż 5 punktów. W międzyczasie, rywal strzelał bardzo podobnie, W rezultacie, straciłem to pierwsze miejsce i to o około 20 punktów.

W trakcie części drugiej strzelania, nie udało mi się wygrzebać z kryzysu mentalnego. Zacząłem strzelać „byleby zmieścić się w tarczy”, niekoniecznie dbając o precyzję. Zresztą, po karcie zawodnika widać to. Tam, gdzie (w drugiej części) dałem radę trafić trzema strzałami, i tak nie łapałem dużo punktów. Odkryłem, że nie wiem jak sobie radzić z kryzysem mentalnym podczas halowych zawodów.
Bo widzicie. W przypadku fieldów, czyli po polsku zawodów w terenie, każde stanowisko to inna sytuacja. Inny cel, inna trudność, inne otoczenie. O wiele łatwiej mi jest ogarnąć się po świadomości że coś nie idzie; trwa to 3-4 stanowiska w najgorszym razie. Spacer oraz świeże powietrze też robią swoje.
Natomiast w przypadku halowych zawodów, cały czas podchodzisz do tego samego celu, tego samego toru. Tak 20 razy po trzy strzały; z przerwą po 10. Samo to w sobie jest nużące i wymaga pewnej dozy wytrwałości, aby dotrwać i równo strzelać do samego końca. Organizacyjnie były dwie grupy, które strzelały na zmianę, tak więc pomiędzy każdą rundką miałem zaledwie parę minut na odetchnięcie…
Z jednej strony, powinienem się był cieszyć z tego, że i tak uratowałem drugie miejsce. I tak pokonałem sześciu zawodników. I tak zaprezentowałem niezłe strzelanie, przynajmniej w pierwszej części. Niestety jednak tamten kryzys oraz świadomość sytuacji zepsuł mi trochę zabawę tego dnia…

Liga Północ 2024 dla ekspertów
Tydzień później (9.03) wybrałem się na inaugurację Ligi Północy 2024, czyli XX Zawody Łucznicze – Field Majdy. Zawody terenowe, 24 celów, strzelanie do tarczy po trzy strzały wedle punktacji 1-6. Startowałem w kategorii właściwej dla mnie i mojego łuku, czyli w TR-HU (traditional hunter).
Organizatorzy – Warmia Archers – znani są z ustawiania celów tak trudnych, na ile pozwala im ich własny regulamin. Nie było inaczej 9 marca. Większość celów ustawiona na 30 metrów i dalej (nierzadko i 40+ metrów). Te ustawione bliżej to były zaś tarcze 40 cm lub 20 cm. To miały być trudne zawody i pod względem zdobywania punktów, istotnie były. Wielu zawodników narzekało na cele oraz swoją punktację. Na 432 pkt do zdobycia tylko „bloczkowcy” przekraczali 300. Zwycięzca w mojej kategorii miał 196 pkt. Tyle z kontekstu.


Nie liczyłem na to, że będę często coś trafiać. Ale jednak liczyłem na to, że przynajmniej uda mi się zbliżyć do 100 pkt. Nie tym razem. Na 72 strzały, miałem 42 pudła. Zebrałem ostatecznie 70 pkt na 432 możliwych. O dziwo nie byłem na ostatnim miejscu, a na 25-tym na 28. W trakcie miałem też własny kryzys strzelecki, który opanowałem w połowie, ale tak jakby o 5-6 stanowisk za późno…
Moją pierwszą myślą po zawodach było „To za trudne dla mnie zawody aby się na nich bawić, muszę najpierw poprawić swoją technikę”. Z drugiej strony skoro i tak wszyscy uczestnicy są „równani w dół”, to mógłbym przyjeżdżać na Ligę Północ bez jakichkolwiek oczekiwań co do wyniku. I tak trudno znaleźć zawody o podobnym stopniu trudności; z takimi kątami i tymi odległościami. W sumie mam ambicję, aby pojawić się na co najmniej czterech zawodach Ligi z sześciu, aby zostać oficjalnie klasyfikowanym w ostatecznej klasyfikacji.


Sam krajobraz polodowcowy jest przepiękny: wąwóz wyrzeźbiony przez wycofujący się lądolód, a później rzeki i strumienie. W październiku 2023 byłem na zakończeniu Ligi Północ 2023 (Ruciane-Nidy) i las z morenowymi wzgórzami też podobnie zachwycał. Nie ukrywam, że gdyby nie piękna słoneczna pogoda oraz krajobrazy, mógłbym żałować tego wyjazdu. W sumie zaledwie dwa razy w życiu byłem na Mazurach i właśnie z okazji zawodów łuczniczych…



Zresztą, nie dziwię się że mi szło tak słabo w Stawigudach. Po pierwsze, trochę za późno nafaszerowałem się lękami na stres. Mogłem też wziąć hydroksyzynę już kiedy miałem myśli „nie chce mi się dalej strzelać”, a nie sześć stanowisk później. Po drugie, następnego niedzielnego dnia przeszedłem klubową ścieżkę łuczniczą i osiągnąłem na niej zaledwie 144/420 pkt. Tak słaby wynik miałem ostatnio w listopadzie ubiegłego roku. Innymi słowy, mentalnie coś było ze mną nie tak.
Analiza kryzysu
Zaraz po Fieldzie Majdach miałem tydzień urlopu, zatem wykorzystałem to do uczęszczania na łucznicę. Wtorek, czwartek oraz piątek (plus dodatkowa piątkowa sesja treningowa w sali w Robin Hoodzie). Weekendy odpadły, bo czyn społeczny na rzecz renowacji mojego klubu. W międzyczasie okazało się, że nie mam jak pojechać na Ligę Centralną do Dłutowa (16.03), więc mogłem w piątek poszaleć!
- Wtorek poświęciłem na trening ilościowo-techniczny: ćwiczenie odległości od 15 do 30 metrów oraz specyficznych celów; 120 minut i 336 strzał.
- Czwartek to rozgrzewka oraz „parkour” (klubowa ścieżka łucznicza): łącznie 156 strzał w 80 minut. Rozgrzewka trochę mi się przedłużyła, bo potrzebowałem poćwiczyć odległość 20 metrów…
- Piątek to kombo 165 minut treningu w terenie oraz 90 minut w salce: łącznie do 500 strzał. Wliczył się w to „parkour”, a później ćwiczenie 20 m, 25 m, 30 m i nawet dwa kołczany do 35 m. Pomiędzy dwoma treningami miałem dwugodzinną przerwę, w tym na lunch.
Już we wtorek dotarło do mnie, że musiałem tuż przed Majdami robić parę głupot na treningach. Tak jakby mojemu mózgowi uwidziało się, aby nie pochylać się lekko (od pasa w górę) podczas naciągania strzały. Już ta różnica sprawiła, że miałem większy problem ze stabilnym zakotwiczeniem strzały na kości policzkowej pod okiem. Plus większy wpływ niedociągania strzały prawą stroną ciała. Nic dziwnego, że nagle moje skupienie pogorszyło się (nawet dwukrotnie większy rozrzut), a 9.03 dwukrotnie odstrzeliłem sobie okulary w trakcie strzelania! Innymi słowy, wróciłem do poprzedniej wyćwiczonej techniki. W sumie to musiałem się jej nauczyć od nowa…
Na „parkourze” szło mi już lepiej niż w niedzielę 10.03 (czwartek – 151 pkt, piątek – 170 pkt). Daleko od osobistego rekordu (211 pkt). Skupienie na odległościach od 20 metrów też zaczęło powoli poprawiać się. Innymi słowy, poczułem że wychodzę ze spadku formy.
Niemniej od zawodów 2 marca miałem odczucia, które można opisać na dwojako:
- Poczułem, że „wyczerpałem swoją manę” na odpowiednie skupianie się na dłuższy okres czasu, na wdrażanie dokładnie wszystkich potrzebnych „kalkukacji” aby celnie strzelić. To tak, jakby mi starczyło zasobów na cały turniejowy luty i na pierwszą połowę „Mini Mistrzostw”.
- Zapomniałem jak powinienem podnosić łuk (rękę łuczną) na odległości od 20 metrów i musiałem się tego nauczyć od nowa. Swoją drogą, zauważyłem, że mój mózg błędniej intuicyjnie ustawia mnie na 20 metrów niż na 25 metrów. Tak, jakby tej pierwszej odległości nie uznawał jeszcze za „odległa, tu strzała zaczyna opadać”, mimo że w ostatnich metrach już strzała zaczyna opadać…
Poza tym, mam sezonowe nasilenie depresji, które przypada najczęściej od stycznia do okolic daty moich urodzin (koniec kwietnia), Prawdopodobnie właśnie dopiero na początku marca to we mnie uderzyło!
Koniec końców, zostaje mi obniżyć własne oczekiwania oraz wrócić mentalnie do tego, co mnie satysfakcjonuje w łucznictwie. Strzelanie dużo, na różne odległości i do różnych celów. Zaakceptowałem to, że od razu nie będzie mi szło tak dobrze niż w już zamkniętej przeszłości, jaką była druga połowa stycznia oraz cały luty…
Jedna myśl w temacie “Spadek formy w strzelaniu”